Nie wiem, czy próbowaliście kiedyś jakiegoś masowego multiplayerowego erpega (w skrócie: mmorpg), ale nawet jeśli nie to zakładam, że wiecie o co w tym chodzi. Takie tytuły świetnie spisują się na dużych ekranach domowych komputerów, ale czy równie wygodnie dałoby się grać w to na urządzeniach mobilnych? Już dzisiaj Lineage 2: Revolution pomoże nam odpowiedzieć na to pytanie.
Dawno, dawno temu, w epoce w której dzieciaki wciąż jeszcze wiedziały do czego służy piłka, Internet do domu nosiło się wiadrami, a iPhone był jedynie tematem mokrych snów Steve’a, na świat przyszły gry mmo. Nieznana w Polsce Ultima, a potem prosta i szalenie popularna Tibia, World of Warcraft i liczne jego klony. Były to mroczne czasy w których niżej podpisany i jemu podobni doskonalili techniki maskowania rodem z filmów szpiegowskich. Wszystko po to aby udało się włączyć komputer i trochę „popykać” w czasie kiedy rodzice myśleli, że już słodko śpimy. I tak każdego dnia, aż do porzygu.
Dlaczego mmo były takie uzależniające?
Podejrzewam, że odpowiedź „bo były fajne” was nie usatysfakcjonuje dlatego podejdźmy do tego od strony psychologii:
- Po pierwsze – hazard. Może nie ten znany z kasyn i pokerka, ale zasada była podobna, gdyż rozchodziło się o nagrodę i prawdopodobieństwo na jej otrzymanie. Godziny grindu, albo klanowy rajd na bossa potrafiły zaprocentować nowym pancerzem, albo chociaż elementami niezbędnymi do jego samodzielnego wykucia. To dawało zastrzyk z endorfin i zachęcało do częstszych wizyt.
- A propos kucia (bardziej znanego jako crafting) – jeśli komuś obca była żyłka hazardzisty, to być może wolał kolekcjonerstwo – ulepszanie elementów ekwipunku, kompletowanie zestawów uzbrojenia, zbieractwo gratów po by następnie przemielić je w coś interesującego i jeszcze bardziej dopakować swoją postać.
- Znajomi. Mimo, że teoretycznie mmorpgi były skierowane do każdego, to praktycznie stały się domeną ludzi którzy.. jakby to ładnie ująć.. nie mieli zbyt interesującego życia towarzyskiego. Dość powiedzieć, że z nich właśnie wzięło się sarkastyczne pojęcie „nolife’a”, czyli kolesia który tylko siedzi i gra w te głupie gry. Ale jako, że natury nie oszukasz, bo jednego człowieka zawsze ciągnie do drugiego i nawet najwięksi introwertycy mają czasami ochotę sobie pogadać to gry mmo trafiły na podatny grunt i zaczęły rosnąć w siłę.
No dobra, my tu pitu pitu o starych dobrych czasach, a przecież mamy drugą połowę 2018 i już dawno mmo ustąpiły pola swoim młodszym oraz modniejszym braciom: mobie oraz battle royale. Czy zatem wciąż warto spojrzeć łaskawszym okiem na onlajnowe erpegi?
Lineage 2
Z Lineage’m spotkałem się po raz pierwszy na studiach. W domu w końcu pojawiło się stałe łącze i człowiek szukał różnych sposobów na wykorzystanie tej nielimitowanej potęgi. W ruch poszły torrenty, lokalne chatroomy oraz Tibia.
Ta ostatnia nie została ze mną na długo – co prawda spodobała mi się idea, ale szybko odrzuciło chamstwo innych graczy. Zrozumiałem, że potrzebuję gry „elitarnej”, takiej z limitowanym dostępem, gdzie ludzi jest mniej, ale – właśnie dzięki temu – panują tam jakieś zasady i szanujemy się nawzajem. Padło na Lineage 2 działające na nieoficjalnym serwerze „L2-Aurora”. Był to strzał w dziesiątkę!
Szybko opanowałem zasady gry, poznałem paru znajomych i dołączyłem do klanu, gdzie po jakimś roku zostałem liderem i sprawowałem niepodzielną władzę aż do samego zakończenia przygody z L2. Były to piękne czasy kiedy „rolplejowaliśmy” we wspólnym gronie, pomagaliśmy sobie wzajemnie, toczyliśmy wojny i udzielaliśmy się na forum serwera razem dbając o jego rozwój.
Większość ludzi była podobna mi wiekiem i to co na początku było atutem w końcu przekształciło się w przekleństwo i sprawcę upadku Aurory. Ludzie kończyli studia, znachodzili pracę, zakładali rodziny, płodzili dzieci i tracili czas na granie. Dzisiaj po Aurorze nie zostało nawet forum i przyznaję, że to trochę smutne, budzi nostalgię i powoduje pustkę, którą chciałoby się jakoś wypełnić.
To właśnie powyższe kierowało mną kiedy ściągałem, a następnie instalowałem mobilną wersję hitu sprzed lat. Czego się spodziewałem?
Nie miałem złudzeń, że będą bawił się tak dobrze jak kiedyś. Chciałem zobaczyć co pozmieniano, co zostawiono i czy nadal w tym czuć duch starego „Lajnejdża”. Tak między nami to zbyt mocno w to nie wierzyłem, oczekiwałem wydmuszki stworzonej – jak większość wysokobudżetowych aplikacji mobilnych – w jednym celu.
Naciąganiu ludzi na mikrotransakcje.
Lineage 2: Revolution
Uruchamiam ikonkę gry*. Po logosach oczom mym pięknym ukazuje się menu, ale na szczęście można skorzystać z loginu Google i szybko przejść do wyboru konkretnego serwera (w moim przypadku na chybił-trafił) oraz kreatora postaci.
Tutaj pierwszy zonk, gdyż z mnogości ras i klas w pierwowzorze ostali się tylko nieliczni bohaterowie o z góry ustalonej płci. Tak, że mroczny elf może być tylko facetem, zaś krasnolud tylko dziewczyną (a raczej dziewczynką). Trochę słabo bo zawsze lubiłem grać brodatymi kurduplami, a tak musiałem zdecydować się na mangową liliputkę.
(*) z włączonym uprzednio VPN-em, gra dysponuje serwerami na całym świecie, aczkolwiek nie można się połączyć z europejskim logując się z Azji. Mi jednak zależało na sprawdzeniu gry w polskich warunkach.
Historii nie ma co opowiadać, bo niby jakaś tam się w tle rozgrywa, ale jest tylko pretekstem do tworzenia zadań w stylu „porozmawiaj z tym gościem” albo „zabij 10 wściekłych królików”. Ale to standard w tego typu grach i nie poczytuję tego za minus. Minus, jakim niewątpliwie jest startowa lokacja – jednakowa dla każdej z ras (ludzie, elfy, mroczne elfy oraz krasnoludy). W oryginale każda z nich miała własną, dopasowaną klimatycznie wioskę wraz z tematem muzycznym. Tutaj autorzy poszli na łatwiznę i trochę szkoda. Bardzo mi zapadła w pamięć górska osada krasnoludów, cała zasypana śniegiem.
Tak ogólnie to największa zmiana w stosunku do oryginału to ograniczenie swobody poruszania się. Tam można było pójść od razu gdzie nam się żywnie podobało – zupełnie jak w takim na przykład Skyrimie. Tutaj zamiast jednej rozległej mapy otrzymujemy małe plansze oraz lochy/instancje.

Tak wygląda pojedyncza plansza – z lewej do prawej można przebiec w minutę. Przygotujcie się zatem na częste ekrany ładowania.
Kolejna różnica w stosunku do pecetowego brata to dewaluacja wartości ekwipunku. Kiedyś zdobycie dobrego pancerza to było wyzwanie i powód do szukania klanu. Obecnie wypełnianie questów zapewnia stały dostęp do masy różnych gratów z którymi z początku nie wiadomo co robić. Potem orientujemy się, że lepszy oręż otrzymujemy tu nie tyle z craftingu*, co z ulepszania już posiadanego. Kończy się na tym, że dziennie można zebrać i po kilkadziesiąt sztuk broni/zbroji, które następnie przepalane są na nowe poziomy codziennie używanego osprzętowania.
Kuźnia to jednak nie jedyny sposób aby dopakować naszego herosa. Równie dobrze możemy tracić złoto (tutaj nazywane „adena”) u alchemika tworząc eliksiry permanentnie podwyższające statystyki, albo ulepszając runy. Wszystko jednak sprowadza się do pogoni za magicznym smokiem, którego nie da się złapać. Jeśli za bardzo wzmocnisz postać to i tak zaraz twórcy podsuną ci wyzwanie na które okażesz się za słaby. Grindujesz więc dalej aby tylko wymaksować cyferki i tak dalej. W koło Macieju.
(*) tylko do najlepszych cacuszek (poziom „UR”) wymagany jest przepis i części

Runy to jeden z kilku sposobów na polepszenie statystyk. Moim zdaniem trochę to przekombinowane, zupełnie jakby twórcy chcieli stworzyć pozory, że gra jest bardzo rozbudowana. Do oryginału jej jednak daaaleko.
Z początku tego nie zauważyłem, ale im dalej posuwam się w rozgrywce i im więcej opcji poodblokowuję tym bardziej czasochłonne stają się codzienne aktywności. Są oczywiście zabawy „na pięć minut” ale z czasem pojawia się tego naprawdę sporo i jak się człowiek raz da wciągnąć to aż żal potem odpuszczać, bo przepadną cenne nagrody i dzienne bonusy. Pozwólcie, że dla przykładu wymienię tylko kilka:
- codzienne instancje solo oraz drużynowe pomagające skompletować sprzęt i zarobić trochę kasy;
- zadania na ubijanie potworków za które dostaje się sporo doświadczenia;
- lochy na różne poziomy postaci gdzie można znaleźć drużynę i trochę pogrindować;
- zadania okolicznościowe (eventy), które jeszcze bardziej angażują społeczność gry;
- i jeszcze trochę pierdółek tj. otwieranie otrzymywanych tu i ówdzie lootboxów czy kolekcjonowanie i ulepszanie posiadanych wierzchowców.
Co z początku wydaje się dziwaczne, a z czasem okazuje jedyną rozsądną opcją – L2: Revolution to samograj. Poważnie. Jeśli, dajmy na to, otrzymujemy zadanie zabicia 20 niedźwiedzi to po prostu klikamy „Akceptuj”, a nasz heros sam pobiegnie tam gdzie trzeba, rozprawi się z miśkami i wróci po nagrodę. Tu również pojawiają się mikrotransakcje umożliwiające jeszcze większą automatyzację procesu i postawienie na całkowitą bezobsługowość. Można oczywiście postawić na samodzielną eksplorację, ale przydaje się to tylko na czas eventów i okazjonalnych walk z bossami. W innych przypadkach lepiej postawić na sztuczną inteligencję oraz skrypty, gdyż zastosowany model walki potrafi szybko znudzić gracza.

Granie w L2:R polega na wybraniu questa i zostawieniu gry samej sobie. W sumie ma to sporo zalet, ale walka jest nudna i nie oferuje żadnej taktyki.

Ten plus, że grafika przynajmniej cieszy oczy, a projektanci poziomów zaprezentowali nam różne, ciekawe miejscówki: lasy i lochy, pustynie i bagna, wieże i magiczne wyspy. Ale śniegu brak.
Z opisaną wyżej funkcją wiąże się też kolejna różnica – i w moim mniemaniu – największa wada mobilnej odsłony, czyli jednorodność bohaterów. W skrócie – każdy jest zabójcą, tzw. DD – „damage dealerem”.
Oryginał był pod tym względem znacznie bardziej rozbudowany oferując różne style rozgrywki w zależności od wybranej postaci. Wybierając „Healera/Buffera” mogliśmy postawić na powolną zabawę i wsparcie reszty drużyny. Zazwyczaj znalazł się czas na pogawędkę oraz poza-growe aktywności (rzecz jasna – pomijając rajdy, kiedy to właśnie Healer miał najwięcej do roboty). Można było również grać tankiem, albo krasnoludem – kowalem, który odpowiadał za klanowy ekwipunek. Było różnorodnie, interesująco, a mnogość umiejętności dawała pole do popisu dla młodych taktyków. W mobilce tego nie uświadczymy – jest pięć skilli na krzyż, z czego cztery to ataki i tym się baw. Niby Bufferzy mają coś jeszcze, ale tak po prawdzie wiele to nie zmienia – na pececie postać bez magii wspomagającej była dwukrotnie słabsza niż z, tutaj różnica liczona jest w pojedynczych procentach.

Można też walczyć z innymi graczami, ale tu bardziej chodzi o nagrody za udział aniżeli satysfakcję z dobrze przeprowadzonej bitwy. Zasady są proste – kto ma wyższe cyferki ten wygrywa.
Czy Lineage 2: Revolution to dobra gra? – TAK
Czy można nieźle bawić się bez płacenia – TAK
Czy godnie zastępuje prawdziwe MMO – NIE
Tak w skrócie mógłbym podsumować tę recenzję – jest dobrze, ale bez szału. Jeśli jesteście przyzwyczajeni do klasycznych mmo i tego samego oczekujecie od L2:R to się zawiedziecie. Ale jeżeli chcecie od czasu do czasu zabić nudę to w sumie czemu nie – gra daje radę i można spróbować. W końcu instalacja nic nie kosztuje.
Przy okazji – właśnie gry takie jak L2:R pokazują wyższość tabletów nad smartfonami. Osobiście ogrywałem tytuł na najnowszym MiPadzie od Xiaomi i wam też polecam takie podejście do tematu. Gra chodziła płynnie w najwyższych możliwych ustawieniach graficznych.

Są również wierzchowce – konia i niedźwiedzia otrzymujemy gratisowo, ale bez płacenia zebranie gratów na takiego lwa potrwa całe wieki.
Na sam koniec porady dla początkujących:
- lepiej nie grajcie na waszym podstawowym telefonie, bo gra potrafi się wyłączyć podczas przełączania do innych aplikacji, lepiej byłoby mieć inne urządzenie, na którym mogłoby to chodzić przez dłuższy czas;
- nie tyle poziom jest ważny co CP (Combat Points), które określają naszą rzeczywistą wartość bojową, możemy je zwiększyć lepszym ekwipunkiem, wzmocnieniem skilli, eliksirami, runami itp.
- zdobywanie nowych poziomów z kolei owocuje prezentami w postaci waluty. Z początku będzie tego tyle, że nie wiadomo na co wydawać, ale z czasem adena stanie się bardzo limitowana, więc nie wydawajcie jej na głupoty!
- jeśli dziennie macie tylko godzinę na grę to zróbcie instancje (zakładka „Dungeons” – najważniejsze są Adena Vault oraz Tower of Insolence) i tyle, potem ewentualnie możecie zostawić grę samopas – niech questy na doświadczenie porobią się automatycznie jak wy będziecie zajęci czymś innym;
- dobrze też logować się regularnie – bonusy za to są dość spore;