W jednym z styczniowych wpisów na tej stronie dokonałem recenzji pierwszego budżetowego smartwatcha dostępnego w Polsce. Konkluzją wpisu było stwierdzenie, że zegarek jak na swoją cenę oferuje bardzo przyzwoite parametry i stanowi ciekawą ofertę z zaznaczeniem, że teraz producent musi się postarać, żeby uczynić z Chronosa coś więcej niż tylko ciekawostkę. Przyszłość nadeszła i nie wygląda różowo.
Przez parę ostatnich tygodni miałem nie lada zagwozdkę – jako, że czas rozpoczęcia kolejnej zagranicznej przygody zbliża się nieubłaganie, kwestią najwyższej wagi jest optymalne dobranie ekwipunku – począwszy od właściwego śpiwora, a skończywszy właśnie na zegarku. We wszystkich poprzednich wyjazdach problem z komputerem nadgarstkowym właściwie nie istniał – miałem jeden czasomierz Casio, który sprawdzał się doskonale. Teraz, po zakupie produktu GoClevera doszedł dylemat – stare czy nowe?
No właśnie. Postawić na sprawdzony i zasłużony standardowy zegarek czy wziąć Chronosa i pozorować wśród „dzikich”, że przybywam z (wyglądającej tandetnie, ale jednak) Przyszłości? Szczęśliwie ubieralka polskiego producenta sama pomogła mi uporać się z tym problemem.
Pierwsza i najważniejsza rzecz, którą trzeba zaznaczyć – choć w Polsce rzadko rozstaję się ze smartfonem, to na zagraniczne wypady zabieram zwykły telefon z przyciskami, który nijak ma się do wymagań aplikacji GoClever. To trochę tak jak z NASA i lotami w kosmos – choć epitet „kosmiczna technologia” kojarzy nam się z UFO, laserami i antymaterią, to w rzeczywistości amerykańska agencja preferuje używanie przestarzałych, ale sprawdzonych rozwiązań niż nowalijek, u których nie wiadomo jakich błędów się spodziewać. W związku z powyższym zegarek musiałby synchronizować się z tabletem, a to – choć możliwe – to jednak znacząco ogranicza funkcjonalność Chronosa.
Jedną z najciekawszych opcji smartwatcha jest funkcja krokomierza, a ja jako miłośnik poruszania się piechotą i okazjonalnego autostopu bardzo chwaliłbym sobie dodatkowe statystyki i wbudowany element rywalizacji. W praktyce jednak bardzo się zawiodłem, kiedy zauważyłem, ze jadąc krętą i wyboistą drogą z Sanoka do Przemyśla (80km) zegarek sam z siebie nabił mi ponad 2000 kroków. Co jak co, ale oszukiwać samego siebie nie zamierzam.
Kolejnymi funkcjami, których nie zauważamy, póki nie zaczyna ich brakować są minutnik i stoper. Czy to gotując jajka, czy w czasie biegu bardzo to się przydaje, a niestety Chronos musi posiłkować się zewnętrzną aplikacją na telefon (np. Timely) przez co już i tak masywna ingerencja smartfona w moje życie jest jeszcze większa. No me gusta.
Wygląd. Daleki jestem od stwierdzenia, że produkt GoClevera jest brzydki, ale za to z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że jest nijaki. Zwyczajnie brak mu stylu i charakteru, a dla zegarka – jedynej prawnie zatwierdzonej biżuterii adekwatnej dla mężczyzn (plus ewentualna obrączka) – to grzech niewybaczalny. Jacykowem nie jestem, ale nawet taki modowo upośledzony typ jak ja wie, że zegarek wiele mówi o swoim nosicielu, ma za zadanie podkreślać jego charakter, być jak życiowe motto noszone publicznie i z dumą. Tymczasem jedyne credo jakie może głosić Chronos Eco to „Kaufland jest najtańszy w mieście”..
Już w recenzji jako jedną z wad zegarka wymieniłem regularne zawieszanie się, restarty, mały wybór tarcz i irytujące alerty o rozłączeniu połączenia z telefonem, jednocześnie wyrażając nadzieję, że produkt jest jeszcze młody, a producent z pewnością naprawi to w nadchodzących aktualizacjach:
„Następny ruch należy do GoClevera – musi pokazać, że albo jest profesjonalnym producentem, któremu zależy na swoich klientach i wypuszcza uaktualnienia jeszcze długo po premierze, albo przeciwnie – typową chińską manufakturą produkującą szajs za śmieszne pieniądze i od razu zapominającym o swoich nabywcach.”
Ostatnia aktualizacja odbyła się 5 stycznia. Od tego czasu firma zdążyła wprowadzić zegarek w białym kolorze i to tyle w temacie nowości. Tak samo z paskami – miały pojawić się inne bransolety do kupienia, jest już kwiecień, a jakichkolwiek informacji wciąż brak.
Od zakupu Chronosa czułem się trochę jak ta żaba gotowana żywcem – na pewno słyszeliście anegdotkę o płazie, który wrzucony do wrzątku wyskoczy natychmiast, podczas gdy włożony do zimnej, choć stale podgrzewanej wody zostanie tam póki nie zamieni się w zupę. I tak samo ja – kupiłem dobrze zapowiadający się produkt, który z każdym kolejnym miesiącem użytkowania okazywał się co raz gorszy. Wciąż jednak żyłem wspomnieniem ekscytacji pierwszego dnia po zakupie i nowatorskimi rozwiązaniami oferowanymi przez smartwatch oraz – tu uwaga, bo będzie się można pośmiać ze mnie – nie ubierałem starego zegarka, bo wtedy nie zliczało mi kroków i chodzenie było bez sensu! Noż ja pier***e! Co się ze mną stało?!
Na szczęście to już przeszłość. Niemalże dwa tygodnie temu spryciarzowi padły wibracje i obecnie powiadomienia są ciche, a przez to bezsensowne. Jak żaba polana wrzątkiem wyskoczyłem z kotła. Niby mógłbym oddać produkt na gwarancję, ale raz, że nie starczy mi na to czasu przed wyjazdem, a dwa – myślę, że lepiej niech pozostanie zepsuty. Samemu zaś pocieszam się tym, że 169zł, które wydałem na zegarek nie było ceną produktu, tylko usługi. Usługi odpowiedzi na pytanie – czy smartwatch jest mi potrzebny?
Odpowiedź może być tylko jedna.
PS. Co do samego producenta – bacząc na jego wcześniejsze szumne zapowiedzi i stworzeniu całego ekosystemu pod swoje wearables i jak to się ma do rzeczywistości czuję się zwyczajnie wydymany. Nie twierdzę, że już nigdy nic od GoClevera nie kupię, bo mają naprawdę szeroką i ciekawą ofertę, ale zapewniam, że jeśli już do tego dojdzie od razu po transakcji odwiedzę aptekę i nabędę też tubkę wazeliny. Przezorny – zawsze ubezpieczony.